STANISŁAW MICHALKIEWICZ
Stanisław Michalkiewicz: Bingo!
Trochę to już może i nudne, ale cóż zrobić, skoro surowe prawo prasowe nakłada na gryzipiórów obowiązek rzetelnego informowania? Jakże tedy rzetelnie nie poinformować, że oto pojawiła się kolejna poszlaka wskazująca, że razwiedka trzyma rząd premiera Tuska na coraz krótszej, a może nawet nadal systematycznie skracanej smyczy? Sejm, przystosowując się do funkcji przedsiębiorstwa przemysłu rozrywkowego, zainaugurował kolejną komisję śledczą do zbadania historii hazardu w Polsce od króla Ćwieczka, a konkretnie – od rządu SLD, co siłą rzeczy musi zakończyć się wesołym oberkiem, do którego uczestnicy przedstawienia się dostrajają. „Słowik zaczyna dyszkantem, szczygieł mu wtóruje altem, szpak tenorem krzyknie czasem, a gołąbek gruchnie basem” – śpiewamy w starej kolędzie – i tak mniej więcej wygląda to w Sejmie.

Sytuacja wygląda na opanowaną, ale jak pamiętamy, wybuch afery hazardowej wywołał wybuch afery stoczniowej, po której pojawiła się afera podsłuchowa. Okazało się, że razwiedka podsłuchiwała nie tylko rozmowy panów redaktorów miedzy innymi o tym jakie to będą robić „akcje”, ale również – rozmowy adwokatów ze swymi klientami. Premieru Tusku wypsnęła się wówczas pogróżka, że rozkaże to wszystko dokładnie zbadać i winni zostaną ukarani. Konkretnie chodziło o pułkownika Jacka Mąkę, zastępcę szefa ABW. Nawiasem mówiąc, premier Tusk opanował sztukę markowania rządów. Sprowadza się ona do buńczucznych zapowiedzi, czego to rząd nie zrobi, jak to będzie wszystkich dusił gołymi rękami, albo kastrował chemicznie, a potem, kiedy już zadaniowani przez razwiedkę gryzipiórowie rozpętają w mediach klangor, premier Tusk chyłkiem wycofuje się z każdego zbawiennego projektu, co w wielu zaniepokojonych środowiskach przyjmowane jest z westchnieniem ulgi. Jeśli wierzyć sondażom, ten prosty patent najwyraźniej wystarcza, by znacznej części mniej wartościowego tubylczego narodu pod każdym względem dogodzić, a skoro tak, to po cóż zmieniać to emploi?

Więc kiedy premier Tusk zaczął buńczucznie grozić panu Mące, ktoś starszy i mądrzejszy musiał mu przypomnieć, skąd wyrastają mu nogi. Wkrótce bowiem premier Tusk oświadczył na konferencji prasowej, iż ABW, gdzie pan płk Mąka jest zastępcą szefa, zapewniła go, że wszystko odbyło się zgodnie z prawem, a w tej sytuacji nie ma mowy o żadnych wnioskach personalnych. Ale w demokratycznym państwie prawnym taka satysfakcja przecież nie wystarcza, więc prokuratura w Poznaniu, uprzednio zawiadomiona o możliwości popełnienia przestępstwa, odmówiła wszczęcia śledztwa w tej sprawie. Poznaniacy w ogóle znani są z dyscypliny, a już prokuratorzy – w szczególności, toteż nic dziwnego, że i w tym przypadku „policmajster powinność swej służby zrozumiał”. Wolno podsłuchiwać nie tylko panów redaktorów, ale i rozmowy adwokatów z klientami, a jak będzie trzeba, to i penitentów ze swoimi spowiednikami. Trzeba tylko najsampierw uzyskać zgodę niezawisłego sądu, a jeśli sprawa nagli – to chociaż prokuratora. Ponieważ wśród niezawisłych sądów ze świecą trzeba by szukać kogoś bez powiązań z tajniakami, to takie zezwolenie nie przedstawia żadnych trudności. Jeśli nawet tajniak podsłuchujący należy do innej służby, niż oficer prowadzący niezawisły sąd, to przecież „sąsiad” „sąsiadowi” (tak tajniacy nazywają konkurencyjne razwiedki) takiej sąsiedzkiej przysługi nie odmówi. A już o prokuraturze to nawet szkoda gadać. Potwierdził to prokurator w stanie wiecznego spoczynku Zygmunt Kapusta, który podczas przesłuchania przed sejmową komisją śledczą udającą prześwietlanie sprawy zabójstwa Krzysztofa Olewnika, zademonstrował kompletny zanik pamięci. Być może, że nawet niczego nie symulował, bo podobne objawy występowały u niego już wcześniej. Na przykład w październiku 2004 roku na ulicy Brzeskiej w Warszawie nieznany sprawca wyrwał mu teczkę z dokumentami w sprawie afery Orlenu, a prokurator Kapusta ani rusz nie mógł przypomnieć sobie, jak właściwie ten nieznany sprawca wyglądał. Wprawdzie media tego specjalnie nie nagłaśniały, ale na Pradze musiała w tym czasie wystąpić lokalna epidemia utraty pamięci, bo nawet złodzieje z ulicy Brzeskiej, którzy przecież wiedzą wszystko, nie mogli sobie przypomnieć o żadnej kradzieży teczki. Nawiasem mówiąc, ten pan Kapusta zrobił oszałamiającą karierę jako faworyt ówczesnego ministra sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego, podobnie jak prokurator Janusz Kaczmarek, który już jako minister spraw wewnętrznych w rządzie premiera Jarosława Kaczyńskiego, o północy biegł do hotelu Marriott w Warszawie, by złożyć meldunek swemu prawdziwemu zwierzchnikowi. Wygląda na to, że razwiedka sprawiedliwie obstawia zarówno kosmopolityczną Platformę, jak i patriotyczny PiS. Wracając zaś do pana pułkownika Mąki, to takie załatwienie sprawy pozwoliło połączyć piękne z pożytecznym; jednostkowa satysfakcja przybrała postać spiżowej zasady prawnej, wychodzącej naprzeciw oczekiwaniom władz Unii Europejskiej, które, przy udziale pierwszorzędnych fachowców, właśnie kończą uszczelnianie systemu inwigilacji i terroru w skali całej Europy.

Ale satysfakcja moralna, a nawet prawna – swoją drogą, a materialna – swoją. Toteż pracujący w stachanowskim tempie zaufany minister Michał Boni przygotował rządowy projekt ustawy o grach hazardowych, który 12 listopada wpłynął do laski marszałka Komorowskiego. Pod pozorem ochrony młodzieży przed pokusami („nie ma dnia bez pokus, nie ma pokus bez hokus”) oraz fiskusa przed praniem brudnych pieniędzy, rząd premiera Tuska oferuje razwiedce monopol na hazard w Polsce, zaganiając hazardników do kasyn i salonów bingo, które mogą prowadzić wyłącznie starsi i mądrzejsi – co można wydedukować z ustanowionych w projekcie zaporowych barier. W tej sytuacji zupełnie niepotrzebne będą już bliskie spotkania III stopnia z „Rychem” na cmentarzach, bo wszystko rozegra się w całkiem innych kategoriach.

A jednak nawet tak satysfakcja nie może być pełna, chociaż oczywiście jest pełniejsza, choćby na zasadzie, że omne trinum perfectum, co się wykłada, że co potrójne, to doskonałe. Na przeszkodzie pełnej satysfakcji stoi Peter Vogel vel Piotr Filipczyński, trzymany w tzw. areszcie wydobywczym od Wielkiej Nocy 2008 roku. Bodajże we wrześniu niezależne media „dotarły” do jego zeznań, jak to generałowi Czempińskiemu jakiś Turek ukradł ze szwajcarskiego konta 2 mln dolarów. To straszne, zwłaszcza, gdy uzmysłowimy sobie, że to mogły być oszczędności uciułane z grosików odkładanych z pensji szefa Urzędu Ochrony Państwa. Nie da się ukryć, że dalsze przebywanie Petera Vogla w sławnym areszcie wydobywczym sprzyja utrzymywaniu się w sferach politycznych atmosfery niepewności. Z kolei ta niepewność sprawia, że jedyną alternatywą dla Platformy Obywatelskiej pozostaje Prawo i Sprawiedliwość, które też stara się blokować pojawienie się alternatywy. Ma to swoje dobre strony, bo dobry gracz nigdy nie stawia wszystkiego na jedną kartę, więc obok sił zdrady i zaprzaństwa musi mieć w rękawie również alternatywę patriotyczną – ale również strony złe, bo satysfakcja nie jest pełna. Stwarza to pewne napięcie, które może być rozładowane wiadomością, że albo pan Vogel został z aresztu wydobywczego wypuszczony, albo taktownie się tam powiesił.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl


  PRZEJDŹ NA FORUM